W głowie się to nie mieści. Z sześciolatką, gdy choruje, idzie się do lekarza. Jak jeden nie pomaga, to szuka się innego. Ale nie energoterapeuty
Sąd zakazał prowadzenia gabinetu wziętemu toruńskiemu bioenergoterapeucie Krzysztofowi K., bo dla pieniędzy udawał lekarza. Dziecko, które “kurował” z przeziębienia, trzeba było operować. Ale za to dostało się rodzicom
53-latek będzie musiał zamknąć swój gabinet na zapleczu Elany na trzy lata, ma też zapłacić 5 tys. zł grzywny i ponad 600 zł kosztów procesu.- Pan nie ma prawa rozpoznawać chorób i mówić ludziom, co im dolega – pouczała go, uzasadniając wyrok, sędzia Aneta Zawulewska-Glonek. – To niedopuszczalne, by diagnozował pan, że ktoś ma taką to bakterię czy zapalenie. Nawet jeśli są osoby, które akceptują pańskie niekonwencjonalne metody leczenia energią.
Jest ich spora rzesza, bo Krzysztof K. praktykuje od ponad 20 lat, choć egzamin czeladniczy pozwalający mu formalnie nazywać się bioenergoterapeutą zdał dopiero w zeszłym roku. W młodości skończył jeszcze technikum mechanizacji rolnictwa, znachorem został dzięki matce, która miała opinię uzdrowicielki. Po ratunek przyjeżdżają do niego ludzie wszelkich profesji – od krawców po nauczycieli – i z różnymi dolegliwościami, nawet nowotworami. Za wizytę płacą od 50 do 100 zł.
Wybrali się do niego z przeziębioną sześciolatką – gdy w połowie 2012 r. nie pomogły jej syropy przepisane przez lekarza – również małżonkowie spod Torunia. – Znaliśmy go od około 10 lat i nigdy się na nim nie zawiedliśmy – tłumaczył w sądzie ojciec dziewczynki.
- On stanął i wiedział, co człowiekowi dolega. Pół naszej rodziny do niego jeździło i wszyscy byli zadowoleni – wtórowała mu żona.
Krzysztof K. posadził małą na kanapie, usiadł obok i powiedział, że “wyczuł [u niej] bezobjawowe zapalenie płuc”. Następnie na pół godziny przyłożył do nich dłonie, aby je wzmocnić. Przez półtora miesiąca odbyło się 11 podobnych seansów, zdarzało się też, że 53-latek zbijał dziecku gorączkę przez telefon. W tym czasie rodzice ani razu nie pojechali z sześciolatką do lekarza. Za to podali jej encorton, silny steryd dostępny tylko na receptę, który na jednej z wizyt przekazał im – instruując jak go dawkować – Krzysztof K.
Ocknęli się, gdy matka, kąpiąc córkę, zauważyła między jej żebrami twardą narośl. Był to ropniak opłucnej. W szpitalu okazało się jeszcze, że jedno płuco dziewczynki było już w tak fatalnym stanie, że aby je ratować, trzeba było otworzyć klatkę piersiową. Dziecko spędziło w lecznicy aż pięć tygodni, przez pięć dni po operacji leżało na oddziale intensywnej opieki medycznej. Biegli wykluczyli jednak, by zaszkodził jej encorton, dlatego prokuratura nie oskarżyła bioenergoterapeuty o narażenie życia lub zdrowia sześciolatki – odpowiadał tylko za “udzielanie świadczeń zdrowotnych polegających na rozpoznawaniu chorób oraz ich leczeniu”. Zdaniem medyków przyczyną tak poważnych powikłań była zwłoka w podjęciu prawidłowej kuracji, zwłaszcza farmakologicznej.
- To państwo doprowadzili córkę do tego stanu – złajała rodziców sędzia Zawulewska-Glonek. – Sama jestem matką dwójki dzieci i dostaję gęsiej skórki, gdy myślę, coście zrobili. W głowie się to nie mieści. Z sześciolatką, gdy choruje, idzie się do lekarza. Jak jeden nie pomaga, to szuka się innego. Ale nie energoterapeuty.
Co ciekawe, oni sami przyznali, że złożyli donos na Krzysztofa K. tylko dlatego, że po operacji wystawił ich do wiatru z pieniędzmi. – Nie jesteśmy bogatą rodziną, a on obiecał, że zabezpieczy kosztowne leczenie córki – tłumaczył jej ojciec.
Bioenergoterapeuta zobowiązał się, że zapłaci mu 100 tys. zł zadośćuczynienia, ale przekazał tylko połowę tej sumy. W sądzie przekonywał, że była to jedynie pożyczka, lecz nie miał na to potwierdzenia.
- To nieprawdopodobne, aby ni stąd ni zowąd ktoś “wyskoczył” z 50 tys. zł. Państwo umówiliście się na 100 tys. zł, żeby wszystko zostało między wami. To przerażające – oceniła sędzia.
Poinformowała, że zgłosi sprawę sądowi rodzinnemu, aby wyciągnął konsekwencje wobec rodziców sześciolatki.
Źródło: Internet
Filed under: Wydarzenia Tagged: bioenergoterapia
